Rano pycha śniadanko.
Ubrania wyschły, lecz buty nie - pożyczamy od państwa suszarkę do włosów, która
bardzo pomaga. Buty nie są idealnie suche, ale w połączeniu z workami na śmieci
jest dobrze. Żegnamy się z gospodarzami i obiecujemy wysłać kartkę (żądają ;))
Rano trochę pada deszcz, ale potem jest lepiej. Żeby nie było nam za dobrze,
zamiast niego pojawia się paskudne wietrzysko. Podczas porządnego kawałka zjazdu
Tomek ma wypadek - metalowy kubek wożony na bagażu zjeżdża po gumie i wpada
między bagażnik, a koło. Szczęśliwie udaje mu się wyhamować. Przenosimy rower
na pobliski parking przy potężnej zaporze, z której akurat spuszczano wodę -
niesamowita potęga! Pełno obaw o oponę i stan hamulca, który wygląda na skrzywiony.
Po zdjęciu bagażu, spuszczeniu powietrza z dętki udaje się wydobyć zakleszczony
kubek i okazuje się, że tylko opona jest uszkodzona. Przy okazji zaczepia mnie
jakiś człowiek, któremu opowiadam o wyprawie :) Po ponownym spakowaniu roweru
ruszamy w pogoni za Pawłem i Marcinem, którzy wysforowali się do przodu. Odnajdujemy
ich spory kawał dalej - Paweł zdążył do nas wysłać SMSy. Pogoda się poprawia,
przyświeca trochę słońce. Jedziemy jedną z główniejszych dróg, ale jedzie się
wygodnie więc nie narzekamy. Do końca wyprawy jazdę głównymi szosami będzie
wymuszała powódź... W Kirchdorf żegnamy Pawła - musi wracać do Polski w celu
wylotu do Korei na Międzynarodową Olimpiadę Informatyczną. Pożegnanie przedwczesne
- w Kirchdorf nie może wziąć roweru, bo po drodze z powodu powodzi jest transport
autokarowy. Na szczęście ma pewien zapas czasu i może pozwolić sobie na wyjazd
nawet jutro. W kolejnej miejscowości dworzec w ogóle nieczynny. Wkrótce Paweł
stwierdza, że sam szybciej zajedzie do Wels (zna godzinę odjazdu pociągu) i
rusza do przodu. My robimy przerwę w McDonaldzie w Wels, jedziemy na dworzec
i mamy chwilę czasu aby pożegnać się z Pawłem. Co ciekawe - bilet do Polski
kosztował go tyle, ile całe utrzymanie na wyprawie :) O ile wcześniej nawigowaliśmy
wyprawą wspólnie z Pawłem, teraz cały ciężar spoczywa głównie na mnie - tracimy
świetne wyczucie kierunku Pawła, który po mistrzowsku radził sobie z przejazdami
przez miasta. Do Linz prowadzi świetna droga - utrzymujemy na niej średnią 26-28
km/h (jest cały czas minimalnie z górki). Dookoła gromadzą się złowieszcze czarne
chmury, ale nie spada ani kropelka. W Linzu trochę nawiguje Tomek - ma tu rodzinę.
Udajemy się do jednej cioci i ja z Marcinem u niej zostajemy, a Tomek tymczasem
poznaje z wujkiem drogę do drugiej cioci, u której będziemy spać. Przy soku
opowiadam po angielsku tomkowej cioci o naszej wyprawie, po czym wraca Tomek
i po ciemku przez Linz dojeżdżamy do pozostałej z dwóch cioć :) Na Dunaju widać
ślady powodzi - brzegi, którymi prowadziły alejki są pod wodą, na powierzchni
pełno syfu różnego rodzaju, a na moście rzesze obserwatorów stanu rzeki. Dojeżdżamy
do miejsca, w którym spędzimy 2 noce - świetne mieszkanko, żyć nie umierać.
Kąpiemy się, zjadamy kolację (i niesamowity deser lodowy!), słuchamy muzyki
z "Matrixa" i idziemy spać :) Mi w losowaniu dostaje się podłoga (są
2 łóżka), ale i tak spało się super :)
Czas jazdy: 7h 13min
Dystans dziś: 114,80 km
Dystans razem: 1167,18 km
Prędkość średnia: 15,96 km/h
Prędkość max.: 47 km/h