Około 4 nad ranem
budzi nas lampa i okrzyk "Oni już tu są!". Pawła i Marcina obudziła
woda, która utworzyła w ich namiocie sporą kałużę i przemoczyła śpiwory od spodu.
Śpimy więc wszyscy na tarasie. Po godzinie 6 gospodarz wyciąga samochody z garażu
i tam nas zaprasza, przynajmniej wiatr nie wieje. Rano wstajemy, wylewamy wodę
z namiotów i składamy je w garażu. Na tarasie przyrządzamy i pochłaniamy śniadanie.
Gospodarz zaprasza do skorzystania z łazienki - wszyscy robią to z chęcią. Okazuje
się, że pan ma rodzinę w kilku polskich miastach i mimo, iż nie mówi naszym
językiem, to jego matka była Polką. Po pożegnalnych zdjęciach ruszamy w drogę
w padającym deszczu. Buty mamy przemoczone, ale zastosowaliśmy inny patent -
worki na skarpetki i dopiero noga do buta (oprócz Pawła w jego wyprawowych sandałkach
:)) Patent trzymał się dłużej, ale pod wieczór woda w worku już chlupotała ;)
Odnajdujemy Ennsradweg, przejeżdżamy kilkaset metrów - niespodzianka! Rzeka
płynie nie tylko korytem, ale i drogą rowerową i okolicznymi polami. Przejeżdżamy
kawałek, ale dalej nie ma o tym mowy. A więc stoimy oko w oko z powodzią, jak
się później okaże, już do końca ekspedycji. Wracamy na szosę. Drogę w naszym
kierunku odgradza złowieszczy zakaz ruchu, ale cóż zrobić? Jedziemy... Już wkrótce
spotykamy pierwszą przeszkodę - droga jest zalana. Zanurzamy się rowerami na
ok. 1/3 koła i przejeżdżamy bez większych problemów. Po drodze obserwujemy powódź
- most, pod którym przejeżdża droga ma wysokość 3,5m, a woda znajduje się 20-30cm
od sufitu... Gdzie indziej widzę pływający samochód terenowy, który liczył na
to, że poradzi sobie z wielką wodą. Wkrótce spotykamy kolejną przeszkodę - droga
cała jest zasypana mułem i żwirem, prawdopodobnie przez potok, który tędy płynął
w nocy. Pierwsza próba przejazdu nie udaje mi się - mam za wysoki bieg i rower
zatrzymuje się. Dopiero przy drugiej próbie i większym rozpędzie pokonuję przeszkodę.
Obserwuję samochody... Obawy potwierdzają się - wszystkie, które jadą w naszym
kierunku, po jakimś czasie wracają. Już niedługo potem widzimy pełno ciężkiego
sprzętu na drodze, a z powracających samochodów pasażerowie wykonują zatrzymujące
gesty. Nie zważamy na to, ale gdy dojeżdżamy do przeszkody, nie mam wątpliwości,
że będziemy musieli wrócić i zmienić drogę nadkładając kilkadziesiąt kilometrów.
Przez drogę najzwyczajniej płynie sobie potężny, rwący potok, z którym walczy
ciężki sprzęt i strażacy. Na szczęście właśnie ci strażacy wołają nas i radzą
nam, żebyśmy przeprowadzili na tory biegnące po osobnym nasypie - z rady skwapliwie
korzystamy i kilkaset metrów prowadzimy rowery torami po obu stronach mając
beżową wodę. W końcu docieramy do miejsca, gdzie w rowie nie stoi woda i przeprawiamy
się przez zapadające się błoto, po czym wracamy kawałek w celu ominięcia barierki,
przez którą nie możemy wydostać się na asfalt - pomagają nam trochę Czesi, którzy
stoją w korku wśród kilkuset innych samochodów. Jedyny plus sytuacji to to,
że mamy cały pas dla siebie - korek się ciągnie na odcinku 4-5 km! Dalej bez
przeszkód jedziemy do Liezen, po drodze przejeżdżając przez tunele - próbujemy
się dowiedzieć w informacji turystycznej czegoś na temat sytuacji na przejściach,
lecz pracownik informacji ma pojęcie tylko o noclegach w okolicy. Skręcamy w
kierunku Pyhrnpass - porządny podjazd na wysokość 954 m n.p.m. Gdy trzysta metrów
przewyższenia mamy już za sobą, zaczyna się ściemniać. Z przełęczy mamy świetny
zjazd. W Spital am Pyhrn szukamy noclegu z zamiarem pytania nie o miejsce na
namioty, które są mokre, lecz o stodołę, szopę lub garaż. W pierwszym domu -
odmowa. W drugim pan mówi, że garaż odpada, ale zobaczy co się da zrobić i idzie
do domu. Po dłuższej chwili wychodzi z domu z żoną - dostajemy pokój w środku!
Chowamy rowery do jakiejś kotłowni, bierzemy sakwy i udajemy się do pokoju.
Dostajemy pościel (luksus pięciogwiazdkowy!!!), pan zapala w piecu - możemy
podsuszyć rzeczy. Gospodyni pyta, czy nie chcielibyśmy zjeść dania, którego
nazwę podchwyciliśmy, gdy zrozumieliśmy, że chodzi o coś z jajkami - oczywiście
jajecznicę! Jak tu odmówić? :) Wkrótce pani przynosi wielgachną patelnię jajecznicy
i stawia ją na środku stołu, a każdy dostał widelec i pieczywo. Jedliśmy wszyscy
z patelni, każdy swoim sposobem. Nie można tutaj nie wspomnieć o ilości herbaty
- państwo dobrze wiedzieli, czego nam potrzeba i dostaliśmy duże KUFLE z herbatą
:) Jajecznica tak na oko wyglądała na 12 jajek. Zjedliśmy ją ze smakiem, po
czym pani spytała o dokładkę. My popatrzeliśmy po sobie i odpowiedzieliśmy,
że jeśli nie byłby to problem - chętnie. Pani się zaśmiała i wkrótce zjedliśmy
drugą wielgachną jajecznicę :) W międzyczasie pokazaliśmy gospodarzowi naszą
trasę na mapie i trochę z nim porozmawialiśmy. Po kolacji skorzystaliśmy z łazienki,
ułożyliśmy rzeczy do suszenia i wskoczyliśmy pod kołdry
Czas jazdy: 5h 35min
Dystans dziś: 90,01 km
Dystans razem: 1052,38 km
Prędkość średnia: 16,00 km/h
Prędkość max.: 54 km/h