Dzień 07
11.07.2006
Wtorek
Start 7:40

Zbieramy się ekspresowo i jedziemy do przystani promowej. Wkrótce po nas podjeżdża groźny łysy facet na harleyu oraz jakaś pani rozklekotaną furgonetką. Po chwili okazuje się, że harleyowiec jest kapitanem naszego promu, a pani kasjerką. A nawet czymś więcej niż kasjerką, bo jeden dziadzio boi się wjechać samochodem na prom, więc pani go wyręcza. Prom jest malutki i rozklekotany, zdecydowanie najmniejszy na tej wyprawie. A promów będzie jeszcze duuużo.
Pogoda jest nijaka. Niebo całe szare. Wkrótce wysiadamy w Urnes i podjeżdżamy pod stromą górę do tutejszego kościoła słupowego znajdującego się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Nic nadzwyczajnego, prawie niczym się nie różni od tego wczorajszego. Przed kościołem jest idealny trawnik do rozłożenia się na śniadanie, którego jeszcze nie jedliśmy.



Gdy kończymy nasze pyszne kaszki, nijaka pogoda przeradza się w pogodę wyraźnie złą. Zaczyna lać. Zjeżdżamy na dół i jedziemy wąską drogą wzdłuż nie nadzwyczajnego fiordu Lusterfjorden. Paweł i Tomek uciekli nam z pola widzenia, zostałem z Marcinem gdzieś bardziej z tyłu. Wjeżdżamy do tunelu, który pojawił się na naszej trasie. Tunel jest nieoświetlony, Marcin jedzie przodem. Lampki mamy gdzieś na dnie sakw (pamiętajmy, że w Norwegii nie ma nocy o tej porze roku), więc mamy nadzieję, że wkrótce zobaczymy światełko w tunelu. Po 100 metrach robi się ciemno, a po kolejnych kilkudziesięciu absolutnie ciemno. Zwalniam, żeby wyciągnąć przednią lampkę. Marcin przede mną krzyczy, żebym się nie zatrzymywał, bo on już widzi koniec tunelu. Wkrótce znika mi w ciemności, podczas gdy ja grzebię w sakwie. Po chwili słyszę głos: "Marcos, jesteś tam? Nic nie widzę!". Po przebyciu drugiego ciemnego tunelu orientujemy się, że skrzynki pocztowe po obu stronach tuneli są elementami pionierskiego programu społecznego wyposażania rowerzystów w oświetlenie tunelowe. W skrzynkach znajdowało się po kilka latarek, które rowerzysta może nieodpłatnie wypożyczyć i zostawić po drugiej stronie tunelu. Ciekawe, czy w Polsce ten program miałby szanse? Chyba niezbyt, bo po pierwsze, nie ma tu za bardzo tuneli, a po drugie rowerzyści mogliby zapominać o obowiązku pozostawienia lampek po drugiej stronie...
Po trzech tunelach przejeżdżamy jeszcze kawałek (oczywiście cały czas w deszczu) i doganiamy Pawła z Tomkiem pod jakimś wiaduktem. Tutaj robimy postój na dłuższy posiłek, bo czas najwyższy. Obok jest wiata po stacji benzynowej, gdzie działa jakaś zupełnie niebenzynowa firma. Na placu, który kiedyś daaawno temu mógł być parkingiem przy stacji, a teraz jest porządną, półmetrowej wysokości, zachwaszczoną łąką, stoi jakiś metalowy obiekt, który od biedy możnaby uznać za kosz na śmieci (pod warunkiem, że brak człowiekowi zdrowego rozsądku). Tomek postanowił wyrzucić tam jakąś skórkę z banana czy coś w tym stylu i nie zważając na zaniepokojony, odprowadzający wzrok pracowników firmy, powędrował raźno na jej teren z śmieciem w dłoni. Gdy pracownicy zorientowali się, że im się nie przywidziało, raźno go przegonili :)
Dalej przejeżdżamy kawałek w miarę główną drogą. Deszcz ustaje. Przy stacji benzynowej stoi znak z tekstem w stylu "Następna stacja za 80km". W wioskowym markecie robimy zakupy. Marcin nabywa za 20NOK gumowane rękawiczki ogrodnicze - będzie potem niezwykle zadowolony z tego zakupu. Oczywiście nie kupuje ich do przynamiotowych upraw kalarepy, lecz do jazdy na rowerze. Wybór tego typu rękawiczek podyktowany był tym, że w tak słabo zaludnionym kraju jak Norwegia, większe sklepy spotyka się co 3 dni, a w zwykłych sklepach nie ma żadnych innych rękawiczek oprócz trzech rodzajów roboczych.
Od tego marketu mamy porządny podjazd pod górę. Oczywiście znowu na coś około 1400mnpm. Będziemy przejeżdżać w okolicy najwyższego szczytu Norwegii (Galdhopiggen, 2469mnpm).
Deszcz na początku nie pada. Nawet wychodzi słońce. Aż zatrzymujemy się na tarasie widokowym po drodze z Marcinem, bo już nie możemy wytrzymać w długich spodniach (tutaj mogę napomnieć o Pawle, który w tych kwestiach jest cyborgiem - czasem jedzie w długich spodniach przy 30°C, a czasem w krótkich przy 8°C... tak jest na każdej wyprawie odkąd go znam, ale do dziś się nie mogę nadziwić :)).



Niestety wkrótce znów zaczyna padać deszcz, co nie ułatwia i tak ciężkiego podjazdu. Momentami jedziemy w chmurach. Nie sprawia to żadnej różnicy, bo jedziemy przez las i widoków raczej nie ma. Po pewnym czasie deszcz przeradza się w paskudną ulewę, gorszej jeszcze nie mieliśmy. Gdy po lewej stronie wyrasta schronisko lub hotel (bardziej hotel) Turtagro, z ulgą odpoczywamy w cieple pod dachem. Tu się okazuje, że pokrowce na torby Topeak na kierownicę niezbyt działają. Mają tą wadę, że są nieprzemakalne - woda do nich wcieka, a nie wycieka. To powoduje, że na dnie zbiera się jeziorko i w końcu wcieka do torby. Ze strachem rozpakowujemy z Marcinem nasze identyczne torby. Aparaty mokre, ale na szczęście tylko powierzchownie. U mnie całą wodę pochłonął portfel - każdy banknot, każdy papierek i każdy paragon są mokre :) Długo balujemy w Turtagro na fotelach w holu, bo deszcz na zewnątrz nie ustaje, a poza tym jest zimno (około 12°C). Z ciekawostek - skarpetki podobne do tych, które można kupić na Krupówkach, ale z logiem tego schroniska, kosztują w przeliczeniu na naszą walutę 420zł! W końcu musimy ruszyć w drogę, bo wyprawa sama się nie przejedzie. Mniej więcej na poziomie tego schroniska zniknęły drzewa, a okolica zrobiła się kamienista. Deszcz co prawda nie jest już taki silny, ale wciąż uciążliwy. Za to momentami wiatr jest tak silny, że deszcz najzwyczajniej w świecie pada bokiem i wpada do ucha. Po przejechaniu kilku kilometrów pod górę z widokami na inne góry, robimy postój przy WC z ciepłą wodą. Przynajmniej można podsuszyć kurtkę na suszarce do rąk. Tym bardziej, że Tomek ruszył w dalszą drogę, po czym zerwał łańcuch i wrócił go naprawiać. Wkrótce jednak łańcuch jest już prawie naprawiony i ruszamy dalej. Jest paskudnie zimno i jedzie się raz pod górę, a raz z górki. Co prawda pogoda nie jest zbyt zachęcająca, ale momentami surową okolicę z lodowcami widać naprawdę pięknie. Gdy z Marcinem zatrzymujemy się, by poczekać na Pawła i Tomka na wysokości około 1400mnpm, jest paskudnie zimno, wiatr wieje jak głupi i nie przestaje padać. Przemarznięci chowamy się pod jakimś głazem. Po kilkunastu minutach zatrzymuje się przy nas zielony volkswagen transporter i podróżujący nim ludzie pokazują nam bagaże Tomka. Ponoć ma on jakieś problemy z rowerem i oni mają nam je zawieźć do najwyższego punktu, który ani my nie wiemy gdzie jest, ani oni. Mają jego zdjęcie w przewodniku, więc jest szansa, że go znajdą. Umawiamy się, że tam zostawią bagaże, a my je jakoś odbierzemy. Już mamy ruszać, gdy woła nas pan z camper-vana stojącego nieopodal i zaprasza na kawę. Jest około 5°C, więc skwapliwie korzystamy z tej okazji. Gdy kawa jest prawie gotowa, zjawiają się Paweł i Tomek, który, jak się okazało, nie poradził sobie z łańcuchem i przez ostatnie 7km prowadził rower. W zupełnie ciasnym (jak dla 6 osób) camperze ustalamy z holenderskim małżeństwem plan: po wypiciu ciepłej kawy, Tomek jedzie z nimi samochodem na ten najwyższy punkt w okolicy, a my za nimi na rowerach. Rower Tomka jedzie na bagażniku rowerowym, który na szczęście mają. W międzyczasie wraca zielony volkswagen z bagażami Tomka, których już nie musimy szukać. Z pomocą Holendrów dojeżdżamy do najwyższego punktu (1434mnpm), dziękujemy za pomoc i ruszamy dalej z górki. Marcin bardzo nalegał, żebyśmy spali w schronisku, bo zapewne jako najszczuplejszy, najbardziej odczuwał dotkliwe zimno. Niestety nie uśmiechało nam się wydanie góry pieniędzy na nocleg. Nawet nie sprawdziliśmy cen. Marcin usilnie pytał, ile jesteśmy w stanie wydać na nocleg, ale przy wymienianych przez nas kwotach rzędu 15zł, odechciało mu się sprawdzać :)
Tak więc ruszyliśmy w dół. Z górki pedałować nie trzeba, więc Tomek jako tako daje radę, mimo iż momentami jest płasko. Widoki na góry, strumienie i jeziora są całkiem całkiem, jednak cały efekt psują stopy, których nie czuję oraz dłonie, których prawie nie czuję. Jest tak zimno, że aż założyłem sobie kaptur kurtki pod kask. Kask się ledwo trzyma, ale jednak udało się go wcisnąć. W końcu zaczynają się jakieś domki letniskowe. Przy jednym takim domku pytamy o możliwość noclegu w namiocie obok. Lokatorzy trochę się dziwią, ale bez problemów nam na biwak pozwalają. Dajemy im na noc pełno rzeczy do suszenia i kilkukrotnie wyłudzamy wrzątek. Pomagają nam ze szczerym uśmiechem na ustach - miło spotykać takich ludzi. Zanim zabrałem się za jedzenie zupki, długo grzeję stopy o gorący stalowy kubek - czucie w końcu powraca z paskudnym bólem. Na noc zakładam 3 pary suchych skarpet. Optymalna ilość dla mojego śpiwora, którego temperatura optymalna wynosi 5°C. W nocy było w sam raz :)

Dystans: 80.27km
Czas jazdy: 7:20:47
Prędkość średnia: 10.91km/h
Prędkość maksymalna: 57km/h

Poprzedni < > Następny
Początek


Prawa autorskie zdjęć i tekstu zastrzeżone: Marek Ślusarczyk © 2001-2099