Dzień 06
10.07.2006
Poniedziałek
Start 10:25
Gdy się budzimy, na zewnątrz pada deszcz. To zniechęca do wyjścia na zewnątrz i leżymy tak długo jak się tylko da :) Nie była to głupia decyzja, bo zanim w końcu coś zjedliśmy i pozbieraliśmy się, deszcz ustał.
Oczywiście od samego rana jedziemy pod górę i mamy przed sobą całkiem duży kawałek. Początkowo na zboczach góry rośnie jeszcze las, ale mniej więcej na wysokości 900mnpm świat dookoła łysieje. Taka okolica sprzyja wypasowi owiec (o ile nie są to gołe skały) - dlatego przez kolejne kilka kilometrów pałęta się przy drodze i po drodze wiele tych stworzeń. W pewnym momencie wyraźnie widać zbliżanie niskich, gęstych, mlecznych chmur. Bezczelnie wjeżdżają na drogę i widoczność spada do zera.
Wcześniej przynajmniej można było podziwiać jakieś rwące potoki i zbocza gór. Po kilku zakrętach chmury znikają, znika również trawa, za to pojawiają się nagie skały i przenikliwy, zimny wiatr. Robię samotną przerwę na drugie śniadanie na wystawionej na wiatr ławce (reszta mi uciekła). Nie jeżdżą tu prawie żadne samochody, a mimo to nawierzchnia nie jest tragiczna (w sumie wcześniej była, ale od tego momentu zaczyna się droga, która została na nowo wyasfaltowana rok, może 2 lata temu). Widoki, choć niezwykle surowe, są bardzo ładne. Tym bardziej, że niebo błękitnieje, paskudne chmury znikają, a pojawiają się przyjazne cumullusy. Na początku tej odnowionej drogi jest idealny kawałek do bicia rekordów prędkości - prosty, niedziurawy i biegnący najpierw ostro w dół, a potem pod górę bez żadnych zakrętów. Osiągnąłem zaledwie 69km/h, bo kawałek drogi nie za długi, ale i tak było miło :)
Dalej około 10km jedziemy po płaskim... No, powiedzmy statystycznie płaskim. Momentami jest płasko faktycznie, ale zazwyczaj są to krótkie fragmenty w górę i w dół. Taka jazda okropnie męczy i jest momentami bardzo irytująca, ale za to widoki tutaj są bardzo piękne. Błękitne niebo odbijające się w nieruchomych taflach niedużych jeziorek pośród skał, surowe góry, czyste strumienie...
Gdzieś tam po drodze osiągnęliśmy nasze 1400mnpm. W końcu zaczyna się zjazd. Tutaj niestety droga się pogarsza. W dodatku co jakiś czas trzeba przejechać przez "ferist" tudzież "feristen" czyli rzadką kratę lub kilkanaście ułożonych przez sztuczny rów rur - zabezpieczenie przed ucieczką trzody. Jedzie się jednak przyjemnie. Z górki zawsze jest przyjemnie. Na dole spotykamy się wszyscy i dostrzegamy statek będący prawdopodobnie naszym promem. Jesteśmy jednak około 3km od przystani, więc musimy go gonić. Szczęśliwie udaje nam się zdążyć i odbywamy nasz pierwszy rejs przez fiord, do Kaupanger. Tutaj odwiedzamy kościół słupowy (stavkirke). Ponoć słynny, bezcenny i tak dalej, jednakże bilet wstępu w cenie około 30NOK zniechęca nas do wejścia. Sam cmentarz jest wystarczająco malowniczy, dlatego na cmentarnych ławeczkach spożywamy posiłek. Fakt, że znajdujemy się na poziomie morza zazwyczaj oznacza tylko jedno - trzeba jechać pod górę. Wjeżdżamy więc na jakąś górę przez las, by zjechać znów na poziom morza, do Sogndal. Tutaj już nie wybrzydzamy - brak miejsca z wymianą walut zmusza nas do wypłaty z bankomatu. Kasa najzwyczajniej w świecie się skończyła. Robimy zakupy w markecie (w tym Paweł kupuje oponę) i jedziemy dalej.
Widoki bardzo ładne - kolorowe norweskie domki nad brzegiem morza, z którego od razu wyrasta pionowo wielka zielona góra. Kilkanaście kilometrów wzdłuż fiordu i znów pod górę - musimy przejechać na drugą stronę góry do przystani promowej. Około 18 jesteśmy na miejscu, ale okazuje się, że najbliższy prom jest rano. W takim wypadku mamy wyjście jedno - robimy trochę zdjęć, zjadamy na ławkach zupki i szukamy miejsca na nocleg. Trochę kręcimy się po wsi szukając miejsca "na gospodarza", ale ostatecznie kończymy na upatrzonej niedaleko przystani promowej trawiastej przestrzeni pod drzewami. Rozbijamy namioty na jakichś skoszonych chwastach i idziemy spać (a niektórzy wymieniają oponę).
Dystans: 72.81km
Czas jazdy: 5:37:51
Prędkość średnia: 12.93km/h
Prędkość maksymalna: 69km/h
Poprzedni < > Następny
Początek