Dzień 05
09.07.2006
Niedziela
Start 9:55
Rankiem jest oczywiście co najmniej tak zimno jak wieczorem. Spaliśmy na polanie znajdującej się kilka metrów poniżej drogi, więc wyprowadzenie rowerów po mchu i gęstej trawie pomiędzy jakimiś ukrytymi kłodami jest trochę problematyczne. Bez śniadania dojeżdżamy do czegoś na kształt schroniska. Budynek znajduje się na wysokości ponad 1300mnpm. Po drodze kilkukrotnie musimy przejeżdżać przez śnieg!
Choć prawdę mówiąc, w praktyce jest to przeprowadzanie rowerów pieszo, ponieważ obciążone sakwami rowery ciężko utrzymać w pionie w takiej sytuacji. Schronisko to częściowo muzeum, jest stylowo wyposażone w stare sprzęty. Dla dodania efektu nie ma tam prądu i ciepłej wody :) Jesteśmy praktycznie sami, więc młodzieżowa obsługa nam spożyć własne produkty w ciepłym pomieszczeniu. Marcin daje się naciągnąć na jakiegoś strasznie drogiego (25NOK, o ile pamiętam) lokalnego placko-naleśniko-gofra. Niemniej jednak jest zadowolony z decyzji, po produkt jest pyszny. Wkrótce do schroniska zaczynają się złazić (i zjeżdżać na rowerach) grupki ludzi, a my akurat kończymy nasze kaszki, więc ruszamy dalej.
Jeszcze kilka razy przejeżdżamy przez śnieg i rozpoczyna się zjazd. Towarzyszą nam niesamowite widoki: wodospady spadające aż gdzieś z niewidocznych szczytów gór lub po prostu wytryskujące z środka skały, potężne górskie strumienie przewalające się z olbrzymią prędkością po olbrzymich głazach oraz sama ścieżka rowerowa - kamienista, momentami prowadzona po nagiej skale, czasami bardzo stroma i dość niebezpieczna. W niektórych miejscach droga oddzielona jest od przepaści łańcuchem. Gdzieś podczas zjazdu Paweł stwierdza, że schodzi mu powietrze z koła. Zatrzymaliśmy się na torach kolejowych, bo innych płaskich miejsc raczej nie było w pobliżu. Tory są nieczynne, prowadzą do zabitego deskami tunelu. Przed tunelem stoi zdezelowana, zardzewiała drezyna na pedały. Niestety niekompletna, więc nie mamy szans jej dobrze wypróbować :) Część trasy kolejowej została poprowadzona trochę inaczej, a efektem tego są fragmenty porzuconych torów i tuneli. Niektóre z tuneli są zablokowane, a niektóre tylko nieco przysypane śniegiem, zza którego zieje ciemność. Po pewnym czasie robi się trochę bardziej płasko (czytaj: nie jedziemy cały czas z górki, lecz momentami pod górę, a momentami w dół). Żeby nie było zbyt wesoło, część drogi została wykonana z tego samego materiału, co nasyp kolejowy. Jedzie się tragicznie, czego efektem jest głośne przeklinanie nawierzchni. Akurat zostałem sam z tyłu, więc mam pretekst, by pogadać do siebie. A nawet do drogi. Chwilami nawierzchnia drogi wykonana była z dużych kamieni i przypominała raczej dno potoku. Wtedy rozmawiałem z panami konstruktorami drogi, mimo iż chwilowo nie było ich w pobliżu.
Chwilę odpoczywamy na tarasie widokowym, gdzie zebraliśmy się znów razem. Z tarasu widać piękne wodospady i kaskady, a także serię szutrowych serpentyn kilkaset metrów niżej. Tak, to nasza droga. Niestety zjazd się trochę zmarnuje, bo na takiej nawierzchni każda prędkość powyżej 15km/h jest ryzykiem. Jak się wkrótce okaże, każda prędkość poniżej 15km/h również - na jednym z zakrętów o 180 stopni dostrzegam piękny widok na wodospad, którego nie mogę nie sfotografować. Niestety gdy już się zatrzymałem, nie zdążyłem się wypiąć z pedałów SPD i efektownie zderzyłem się z glebą, wbijając sobie zębatki w nogę przez długie spodnie, na których nie ma ani śladu :) Jak się okaże, rany będą mi się goić do końca wyprawy :) Gdyby nie barierka, spadłbym razem z rowerem prosto do wodospadu i kilkaset metrów w dół. Ale też nie byłbym taki głupi, żeby się zatrzymywać w takim miejscu, gdyby barierki nie było :) Żeby nie było zbyt nudno, po kolejnych kilkuset metrach zjazdu spada mi sakwa.
W końcu zjeżdżam na dół i przy stolikach nad rzeką zjadamy drugie śniadanie tudzież obiad. Jak zwał tak zwał. I jedno i drugie w warunkach wyprawowych jest najczęściej chlebem z dżemem :) Po chwili, nie pierwszy raz dzisiaj, zaczyna padać deszcz. Za to wkrótce zaczyna się asfalt - jedzie się jakby przyjemniej. Nie dla wszystkich, bo na drewnianym mostku na zakręcie Marcin ma wypadek. Nie po raz pierwszy w historii - odsyłam do relacji 2002 :) Wypadek wyjątkowo szczęśliwy, bo po wpadnięciu w poślizg, rower upada na ziemię, a Marcin tylko przejeżdża na metalowych blokach butów kilka metrów po mokrym drewnie i wychodzi z tego bez szwanku.
Wkrótce zjeżdżamy na sam dół, czyli na poziom morza. W porcie w niedużym miasteczku Flam stoi olbrzymi luksusowy statek pasażerski - Queen Elizabeth II. Poszukiwania kantoru kończą się fiaskiem, więc wkrótce ruszamy dalej wzdłuż Aurlandsfjorden, by z miejscowości Aurland rozpocząć podjazd w kierunku kolejnej przełęczy powyżej 1400mnpm. Stąd możemy zobaczyć, że Queen Elizabeth II startuje z Flam razem z nami.
Momentami deszcz jest bardzo denerwujący. Podjazd jest stromy, a po całym dniu jazdy jest to tym bardziej męczące. Za to momentami są niezłe widoki. Najlepsze są z tarasu widokowego w pobliżu miejsca, gdzie rozbijamy się na gospodarza. Taras to drewniana platforma wysunięta na kilkanaście metrów. Patrząc w dół widzi się miasteczko na poziomie morza oddalone o kilkaset metrów w pionie. Rozbiliśmy się na prywatnym żwirowym parkingu obok mercedesa. Niedaleko, oprócz tarasu widokowego, mamy obiekt strategiczny - publiczny budyneczek z toaletami i ciepłą wodą. Pozwala to na całkiem niezłą kąpiel :) Przed pójściem spać otrzymujemy SMSami wyniki Mistrzostw Świata w piłce nożnej.
Dystans: 68.05km
Czas jazdy: 5:45:23
Prędkość średnia: 11.82km/h
Prędkość maksymalna: 45km/h
Poprzedni < > Następny
Początek