Dzień 18
27.07.2007
Piątek

Dziś dzień prawie-że-lenistwa. Zostajemy jeszcze na dzień u księdza Karciarza. Śniadanie jest absolutnie luksusowe - porządna owsianka z musli, orzechami, rodzynkami i innymi gadżetami. Zupełnie zapychająca i... słona. W życiu bym nie wpadł na to, że owsiankę się soli, ale faktycznie dodaje jej to smaku.
Ruszamy do sklepu rowerowego, ponieważ Pawła tylna piasta znowu się rozlatuje (ta kupiona w Sankt Petersburgu rok wcześniej). Po powrocie, składamy w parafialnym garażu rower Gosi (w autokarze musiał podróżować rozebrany na części, w pudle), Paweł wymienia też swoje koło.



Wybieramy się na wycieczkę do parku Lac du Bois. Nazwa sugeruje jezioro, a jest tu głównie gorąca pustynia porośnięta bylicą. Leży tu jakiś spalony wrak samochodu, a pagórki zajeżdżone są skuterami i quadami, mimo iż jest to zabronione.



Jedzie się cały czas szutrem, w miarę dobrze ubitym. Śmieszna taka jazda bez sakw, szczególnie na początku rower chybocze się na boki. Początkowo pedałujemy strasznie pod górę, później trochę pod górę, dalej znów strasznie pod górę, a potem trochę po płaskim. Gdy zrobiło się już płasko, byliśmy tak zmęczeni, że odechciało nam się dojeżdżać do samego jeziora, mimo iż było już dość blisko. Mijamy tylko kilka mniejszych, wysychajacych jezior. Gosi kolano raczej działa, Pawła koło również. Droga powrotna wiedzie głównie w dół, co daje przeogromną radość, gdyż okazuje się, że było jeszcze bardziej stromo niż się wydawało. Na długiej prostej z górki osiągam na tym szutrze 70km/h. Aż strach hamować.





Próbujemy przetrzeć do centrum Kamloops jakąś chytrą drogę z mapy, ale to, co na mapie jest jedną drogą, w rzeczywistości jest gąszczem zanikających dróżek, więc zawracamy i jedziemy tak jak przyjechaliśmy. Strzelam jeszcze zdjęcie dostrzeżonemu tu rachitycznemu, acz autentycznemu kaktusowi rosnącemu naturalnie!



W centrum robimy szybkie zakupy, spotykamy się z księdzem i odwiedzamy meksykańską knajpę Senor Froggy. Właściciel jest katolikiem, jest zaprzyjaźniony z księdzem i rozumie język polski, choć w nim nie mówi (ktoś z jego przodków był Polakiem). Zjadamy pyszności na koszt firmy :]
Wracając do Westsyde, kupuję słuchawki w sklepie "Wszystko po $1". Razem z podatkiem kosztują całe $1.13. W tych kupionych rok wcześniej w Murmańsku przestał mi działać jeden kanał, a brak słuchawek na wyprawie to tragedia. Szukając tych słuchawek zauważam, że zeszło mi powietrze z przedniego koła. Dopompowuję i dojeżdżam do parafii. Po drodze zastaję Gosię i Pawła przy minizoo (ruszyli do parafii przede mną). Najciekawszym elementem zoo jest dozownik paszy. Wrzuca się monetę, a on automatycznie wysypuje trochę ziarenek, które mogą pożreć zwierzęta. Kaczka uparcie stoi pod automatem, gapiąc się w otwór, z którego powinna sypnąć się pasza.
Wieczorem wypijam z księdzem kolejne piwo.

Dystans dnia: 41.27 km
Czas jazdy: 3:08:55
Średnia prędkość: 13.11 km/h
Prędkość maksymalna: 70 km/h

Poprzedni < > Następny


Prawa autorskie zdjęć i tekstu zastrzeżone: Marek Ślusarczyk © 2001-2099