Dzień 17
26.07.2007
Czwartek
Start: 10:05
Jechaliśmy do późna, więc i ruszamy później niż wczoraj. Krajobraz robi się coraz bardziej południowy. Góry są wysuszone, a duże ich połacie spalone pożarem. Nie ma już takich gęstych lasów, lecz głównie suche lasy sosnowe. Gdy się rozejrzeć, zazwyczaj dominuje żółć, beż, brąz, szarość. Znowu jedziemy aż 51km bez przerwy - do pierwszego rest area z ławkami. Liczymy wagony rekordowego pociągu - 175 sztuk! Jest paskudnie gorąco. Z rest area zjeżdżamy mniej więcej na poziom rzeki. Podjeżdżamy do pierwszego domu po prawej i z dwoma dziewczynkami negocjujemy nalanie wody do butelek. Zasięgamy też informacji na temat promu, z którego zamierzamy skorzystać. Gdy dojeżdżamy do promu, okazuje się, że nie ma on silnika. Co nie znaczy, że nie pływa :) Taki po prostu sprytny jest, że napędza go prąd rzeki.
Na drugim brzegu zagaduje nas dziadek czekający na prom w rozklekotanym samochodzie. Mówi prawie jak typowy Teksańczyk w westernach. Brakuje mu tylko spluwaczki, żeby teatralnie spluwał.
Po drugiej stronie rzeki, mimo iż prawie nie ma ruchu ulicznego, jedzie się paskudnie. Wiatr w twarz, upał i jakaś taka ogólna niemoc.
Przed wjazdem do Kamloops robimy postój przy polu golfowym. Jedziemy do centrum, gdzie znajdujemy jeden z kościołów. Niestety nie wiemy, w którym z czterech kościołów katolickich stacjonuje nasz polski ksiądz (a właściwie wiemy, ale na naszej mapie nie zaznaczono, pod jakim wezwaniem jest który kościół). Numer telefonu, który posiadamy też jest nieprawidłowy, więc nie możemy tego sprawdzić. W piewszym kościele trafiamy na pogrzeb, ale na szczęście kościelny tudzież mistrz ceremonii wie, którego kościoła szukamy. Znajduje się on w dzielnicy Westsyde, prawie na samym początku Kamloops, od strony z której wjechaliśmy. Wracamy więc te kilka kilometrów i znajdujemy parafię St. John Vianney. Nikogo tu jednak nie ma. W skrzynce pocztowej księdza znajdujemy jednak przeznaczoną dla nas wizytówkę z telefonem. Okazuje się, że Gosia już przyjechała, ksiądz ją odebrał, a teraz ruszyli samochodem nas poszukiwać. Na szczęście szybko wracają. Ksiądz Władysław Karciarz jest bardzo fajnym człowiekiem. Taki "swój chłop" z Podhala. W Kanadzie mieszka od dawna, nawet tutaj był wyświęcony. Poczęstowany przez księdza, korzystam z okazji, by spróbować kanadyjskiego piwa - Sleeman Original Draught. Gosia już chwilę tu była - zdążyli ugotować obiad, który przypada nam na kolację. Na kolację przyjeżdża tu też inny ksiądz oraz... biskup. Najautentyczniejszy biskup diecezji Kamloops, który wrócił z wizytacji parafii tejże diecezji. Jeden dzień - 1000km samochodem. Na "do widzenia" udziela nam błogosławieństwa na dalszą wyprawę.
Dystans dnia: 112.28 km
Czas jazdy: 7:00:04
Średnia prędkość: 16.03 km/h
Prędkość maksymalna: 51 km/h
Poprzedni < > Następny