Dzień 13
22.07.2007
Niedziela
Start: 12:10

Rano bierzemy udział w mszy świętej w tutejszym kościele (który w rzeczywistości jest domem przerobionym na kościół, albo przynajmniej takie sprawia wrażenie). Nie ma organ, jest za to pianino. Zgodnie z tutejszym zwyczajem, przyjezdni po mszy przedstawiają się. Po wyjściu z kościoła jeszcze kilka osób nas zaczepia. Jeden dziadek interesuje się dynamem w piaście roweru Pawła. Podchodzi też pani, która przyniosła maliny dla księdza, ale daje je nam :-) Ludzie słysząc, że jesteśmy z Polski, od razu nas kojarzą z naszymi gospodarzami, którzy są chyba jedynymi Polakami w Valemount.
Po powrocie z kościoła zjadamy płatki z mlekiem i ruszamy w drogę. Po pięciu kilometrach, zaczynam czuć każdy kamyk na szutrowej drodze. Szybki rzut oka na tylne koło - brak powietrza. Profesjonalnie zakładam gumowe rękawiczki i biorę się za wymianę. Jakieś trzy kwadranse mamy z głowy. Wybieramy trasę bocznymi drogami wzdłuż olbrzymiego jeziora zaporowego Kinbasket Lake, które tu się zaczyna, a ciągnie się przez 300km. My zamierzamy przejechać wzdłuż niego około 20km i wyjechać na drogę główną.
Początkowo jedziemy za długo wzdłuż jeziora, zamiast skręcić w prawo. Efekt jest taki, że jedziemy gdzieś zupełnie pod górę. Wracamy więc i skręcamy w drogę, w którą uznajemy, że powinniśmy skręcić. Jedziemy przez las. Na postoju z posiłkiem Gosia rozbudza towarzystwo, żywo zakrzykując: "O Boże, sarna!".



Droga robi się coraz bardziej zarośnięta. Gdy po kilku kilometrach dojeżdżamy do jakiejś przecinki, przez którą właściwie nie ma drogi, a po drugiej stronie jest szlaban, decydujemy się wrócić około 1km i wybrać alternatywną drogę. Ta się robi coraz bardziej trawiasta. Jako że wczoraj padało (i dziś trochę też, trawa jest wciąż mokra). Efekt jest taki, że na zakręcie z górki Gosia traci równowagę, przewraca się i porządnie rozcina kolano. Akurat w najciemniejszym, najpaskudniejszym miejscu w tym lesie, w dodatku pełnym komarów. Paweł opatruje kolano żony, a ja decyduję pojechać kawałek, żeby zobaczyć, czy nie ma gdzieś już tej głównej drogi (z obliczeń wynika, że już powinna być). Przejeżdżam 2km. Dróżka robi się bardziej zarośnięta, a głównej drogi jak nie było, tak nie ma. Wracam więc do Gosi i Pawła. Decydujemy, że wracamy do Valemount, bo kolano Gosi nie nadaje się raczej do poważniejszej jazdy.



Z kilkoma postojami (na przykład na pogaduszki z panią z fajnym psem na skrzyżowaniu) wracamy więc do domku w Valemount, gadam sobie ponownie z sąsiadami gospodarzy, ponieważ oddaliśmy im klucz i znowu mieszkamy w ludzkich warunkach. Do 22:20 rozmawiamy sobie o dawnych wyprawach przy stole i idziemy spać.

Dystans dnia: 52.21 km
Czas jazdy: 3:47:55
Średnia prędkość: 13.74 km/h
Prędkość maksymalna: 41 km/h

Poprzedni < > Następny


Prawa autorskie zdjęć i tekstu zastrzeżone: Marek Ślusarczyk © 2001-2099