Dzień 1
10.07.2007
Wtorek

O 4:23 mamy pociąg z Würzburga do Frankfurtu. Oczywiście jesteśmy wyspani jak cholera. W Frankfurcie nie biegniemy na pierwszy pociąg na lotnisko, lecz najpierw wypijamy jakieś herbaty w herbatodajni. Jest dość zimno, więc niczego sobie jest taka herbata o poranku. Pociąg na lotnisko jest okrutnie zatłoczony.
Lotnisko jest olbrzymie i w dodatku średnio przyjazne rowerom. Może to kwestia trwającego remontu. Pojedynczy rower ledwo mieścił się na stojąco w windzie.



Niby mamy pełno wolnego czasu, ale na takim olbrzymim lotnisku znalezienie toalety i innych rzeczy trwa dość długo. Gosia jest tak wymęczona pociągami, że młode małżeństwo spędza również trochę czasuj na sprawdzaniu ewentualnych lotów z Frankfurtu do Warszawy. W końcu rozkładamy się w strategicznym miejscu trochę na uboczu, by rozłożyć rowery na części i posklejać sakwy w paczki po dwie sztuki. Jak się okazuje, strategiczne miejsce chwilami jest mało strategiczne, bo prowadzi tędy trasa do windy, więc wszyscy sprzątacze i paniusie z wózkami muszą się przeciskać przez nasz bałagan. Rozkładanie rowerów i wkładanie ich do toreb idzie w miarę sprawnie, choć okazuje się, że konieczne jest odkręcenie bagażnika i błotnika, czego nie było w planie. Dojście do check-in krętą kolejką jest trochę problematyczne, szczególnie dla Pawła, który ręcznie ciągnie 3 torby z rowerami. Jeszcze badziej problematyczne jest pilnowanie ludzi dla obsługi lotniska, bo mają bardzo nędzne taśmy regulujące kolejkę. Co chwilę zeskakują one ze słupków, powodując zamieszanie. W check-in spędzamy kuuupę czasu. Rowerów chyba nie widzą tu na codzień. Coś się pani pluje o potwierdzenie na piśmie rezerwacji rowerów. Oczywiście nie wydrukowaliśmy, myśląc, że w dobie internetu obejdzie się bez papierków. Pani daje się jakoś przekonać, ale i tak musi wykonać pełno telefonów. Ma też zastrzeżenia do naszych oklejonych taśmą sakw, ale w końcu daje za wygraną.
Zostajemy tylko z naszym bagażem podręcznym (w przypadku Pawła - wielki niebieski wór na śmieci z śpiworami :)). Ja robię zdjęcia w terminalu, małżeństwo posila się frytkami w knajpie. Samolot jest trochę opóźniony. Przynajmniej mam okazję popatrzeć na samoloty wszystkich możliwych linii lotniczych świata, które lądują w Frankfurcie.
W końcu ładujemy się do naszego Boeinga 767-300ER (numer rejestracyjny D-ABUD) linii Condor.



Start taką maszyną nie jest aż tak ciekawy jak w mniejszych Boeingach 737 i Airbusach A320. Niestety nie ma aż takich przyspieszeń :) Za to na monitorach widać obraz z dwóch kamer na zewnątrz zarówno podczas startu, jak i lądowania. Podczas lotu, gdy akurat nie lecą żadne filmy, widać mapy z aktualną lokalizacją i plansze z danymi takimi jak wysokość, odległość od lotniska docelowego, prędkość itp. Za oknami widać Islandię i Grenlandię. Wieczny śnieg, ocean pokryty krą. Po 9 godzinach spania, jedzenia i oglądania, lądujemy na lotnisku YYC, czyli Calgary International.
Do Kanady zostaję wpuszczony bez zastrzeżeń, Gosia i Paweł zostają dokładniej przesłuchani co do rodzaju wwożonej żywności :) Trwa właśnie słynne rodeo, Calgary Stampede. Zapewne z tego powodu wiele osób nosi kowbojskie kapelusze, a w terminalu wita nas kapela country. Gosię nawet ostęplowali jak bydło :)
Rowery miejscami przebiły torby. Poza tym, pokrzywione są przednie bagażniki i pręty od błotników. Jednak po złożeniu mimo wszystko nadają się do jazdy. Około 20:00 czasu lokalnego wyjeżdżamy na kanadyjskie drogi (dla nas jest to 4 rano, ale jakoś dajemy radę :)). Drogi są szerokie, samochody olbrzymie i amerykańskie. Nad drogą przelatują nisko samoloty. Jedziemy do dzielnicy MacEwan. Mimo iż jest około 25°C i jedziemy z dość rozsądną prędkością, kanadyjski komar siada mi na ręce i najzwyczajniej w świecie mnie gryzie! Przy drodze pełno jest przejechanych stworzonek. Jak się później dowiemy, są to susły kolumbijskie tudzież kolumbijskie wiewiórki ziemne.
Dzięki mapie wydrukowanej z Google Maps, jakoś trafiamy do świetnych państwa Toporów, którzy ugościli nas w Calgary. Do późnego wieczora rozmawiamy, dokarmiani różnymi pysznościami. Pod koniec już prawie zasypiamy na siedząco, więc w końcu idziemy spać.

Dystans dnia: 12.93 km
Czas jazdy: 0:53:20
Średnia prędkość: 14.55 km/h
Prędkość maksymalna: 44 km/h

Poprzedni < > Następny


Prawa autorskie zdjęć i tekstu zastrzeżone: Marek Ślusarczyk © 2001-2099