Dzień 0
09.07.2007
Poniedziałek
Samochodem udajemy się na dworzec kolejowy w Tarnowskich Górach. Tata wyładowuje rower i zakłada na niego co poniektóre bagaże, podczas gdy ja biegnę nabyć bilet na pociąg do Zgorzelca. Na pociąg do Lublińca udaje się nawet zdążyć (po drodze bieg przez przejście podziemne). W Kaletach wsiadają Paweł i Gosia - ekipa jest już w komplecie. W Lublińcu przesiadamy się na pociąg do Opola, gdzie oczywiście trzeba biegać po strasznych schodach. W Opolu wsiadamy w pociąg do Wrocławia. W tym pociągu testujemy Pawła specjalny GPS zrobiony z iPoda i posiadający niepowtarzalną instalację do zasilania z piasty rowerowej z wbudowanym dynamem. Pociąg jedzie 121km/h :)
W Węglińcu zła wiadomość - komunikacja zastępcza, czyli autobus PKS. Kierownik pociągu jest człowiekiem czynu i chce nas wziąć razem z rowerami. Każe nam włazić po schodach na kładkę nad torami, ale my stwierdzamy, że to niemożliwe i zabieramy się za przeprowadzanie rowerów przez szerokie torowisko. Kierownik z kładki wrzeszczy "Gdzie wy tam leziecie, wracajcie tutaj! Tam nie ma przejścia do autobusu!". Faktycznie, po drugiej stronie biegamy tam i z powrotem i nie widzimy za bardzo żadnego przejścia. W pewnej chwili słyszymy głos konduktora z krzaków - okazuje się, że jest dziura w murze. Drogę pokazuje nam miejscowa podchmielona ekipa piłująca tam drewno. Ale to dopiero początek schodów. Jak się z rowerami władować do autobusu? Zdejmujemy szybko wszystkie sakwy, ale i tak to ciężko upchać. Szczególnie, że kierownik i kierowca popędzają. W końcu jakoś wspólnymi siłami upychamy dwa rowery i wszystkie sakwy w bagażniku. Gosi rower ląduje z tyłu autobusu. Wsiadamy do autobusu - godzina odpoczynku podczas jazdy. Krew z palca ścieka obficie, rozwalił się gdzieś podczas ładowania. Gdy jesteśmy już w Zgorzelcu okazuje się, że Niemcy nie chcą za bardzo czekać swoim pociągiem na autobus. Kierownik krzyczy do krótkofalówki: "Proszę pani, kto tam ustawia semafory? Pani! No!". No i pociąg czekał :) Wyładowanie rowerów okupuję ociekającymi krwią ranami na nodze (wbita duża zębatka przy korbie, blizny są do dziś :)) Wsiadanie do niemieckiego pociągu do Drezna to już bułka z masłem. W międzyczasie obejrzeli sobie nasze paszporty.
Przez Niemcy z kilkoma przesiadkami dojeżdżamy do Würzburga. Po drodze momentami pada deszcz. W Würzburgu znajdujemy interesujący zakątek przy zamkniętej na noc knajpie i rozkładamy się z karimatami, mimo iż regulamin tego zabrania. Jakoś mniej więcej śpimy od północy do 4 rano, choć usiłuje nam wielokrotnie przeszkodzić pani kloszardowa, wybierająca obok nas różne rzeczy z śmietnika. Każdy wydobyty skarb ogląda długo i wnikliwie...
Początek < > Następny